D jak dennie.

Zawsze bardzo chciałam obejrzeć "Metro" Józefowicza. Nadarzyła się okazja. Dostałam dwa bilety.Jeden dałam przyjaciółce.Trochę wątpliwości budziło miejsce spektaklu- duża hala sportowa. Mimo wszystko poszłyśmy.
Eskapadę poprzedzała wymiana telefonów na temat "no i w czym ja pójdę", a że czasu było niewiele, poszłyśmy w "byle czym". I całe szczęście! Bo hala sportowa to żaden przybytek dla jakiejkolwiek muzy i w tym obskurnym wnętrzu każdy strój wydawał się stosowny, oczywiście- poza eleganckim!Na miejsce dotarłyśmy pół godziny przed czasem. Przed wejściem kłębiły się dzikie tłumy. Miałyśmy sektor C 13, rząd 9. Gorszych miejsc już nie było. Siedzenia niemal pod sklepieniem. Próbowałyśmy nawet tam dotrzeć, ale jako, że mam lęk wysokości, zajęcie miejsca siedzącego okazało się niemożliwe. Zasłoniłam oczy biletem wstępu i w tempie iście żółwim zsunęłam się na miejsce bardziej przyjazne. Niższe, ale stojące. Dobrnęłyśmy do barierki. Widok był niezły, prosto na scenę i telebimy. Obok panie przyrządzały hod- dogi.. Smród parówek cudnie łączył się z zapachem perfum. Kolejka po owe rarytasy jak do osławionych w latach siedemdziesiątych sklepów mięsnych.Istny horror.Dorośli ludzie, przybyli na spotkanie ze sztuką, a oddają się wielkiemu żarciu.Atmosfera jak na pikniku.Na scenie cały czas nic. Dwadzieścia minut spóźnienia. W końcu  pojawia się sam wielki Józefowicz. Ja mam już serdecznie dość. W hali zimno, ciemno a do domu daleko... Wytrzymałyśmy jakieś 70 minut. Niewiele widziałam, niewiele zrozumiałam- z winy akustyki. Dennie, panie Józefowicz, dennie...

3 komentarze: